Własne powidła śliwkowe
chciałam zrobić już dawno. Jestem smakoszem powideł, a z tymi kupnymi zwykle
jest coś źle (najczęściej jest to lista składników). Od domowych powideł odstraszały mnie jednak
opisy i dobre rady wtajemniczonych
pań domu, przepowiadające takie przyjemnostki, jak: trzy dni przy kuchence,
mieszanie w rondlu co 7 minut drewnianą łyżką raz w prawo, 4 razy w lewo, podsmażanie,
wyciąganie, studzenie, ponowne podsmażanie... nie! Poszperałam w książkach
kucharskich, porozmawiałam z Babcią i okazało się, że powidła śliwkowe nie
tylko nie wymagają ciągłej atencji, ale w sprzyjających warunkach po prostu
robią się same.
Weekend spędziłam zatem odczarowując powidła (tj. zasadniczo nie przeszkadzając im robić się same, trochę według przepisu Lucyny Ćwierczakiewiczowej, trochę według Babcinego) i jednocześnie oswajając wrocławski listopad przy miękkim świetle bawełnianych kulek (winogrona, babie lato i wieczorne słońce).
LISTA
ZAKUPÓW:
śliwki węgierki (z 5 kg śliwek wyszły 4 słoiczki)
Najpierw do żeliwnej brytfanny kilka kilo umytych i wypestkowanych śliwek węgierek wsypawszy, klika razy drewnianą warząchwią zamieszawszy, przez 20 minut pozwoliłam im pod przykryciem puszczać tyle soku, że prawie stały się jedną rzadką jasną massą.
Później jednak
odpuściłam sobie 6 godzin ciągłego mieszania, odkrytą brytfannę włożyłam do
piekarnika rozgrzanego do 130 stopni C (bez termoobiegu) i zostawiłam powidła samym sobie na pięć
godzin w piątek, na kolejne dwie w sobotę, a w niedzielę, po dodatkowej
godzinie pieczenia, pakowałam już do słoików i pasteryzowałam. Na zdjęciu wczesnosobotni półprodukt.
Pani Ćwierczakiewiczowa
poleca wprawdzie układanie w słoiki dopiero wystudzonych konfitur, przykrycie
powierzchni słoika bibułą angielską umoczoną w araku i obwiązanie go papierem albuminowym. Ja jednak skorzystałam ze sprawdzonej już przy innych
przetworach metody pasteryzowania wg. Altona Browna.
Przez 10 minut wyparzam w garnku słoiki, pokrywki, szczypce i drewnianą łyżkę. Garnek musi być wystarczająco duży, żeby woda z kilkucentymetrowym zapasem zakryła wszystkie te akcesoria. Do gorących słoików nakładam jeszcze gorące przetwory (ostrożnie, wygotowaną łyżką i szczypcami). Zakręcone słoiki umieszczam z powrotem w garnku, tym razem na złożonej szmatce, żeby się nie potłukły, uzupełniam wodę, aby przykrywała słoiki, doprowadziam do wrzenia i pozwalam im 10 minut się gotować. Stygną odwrócone wieczkiem w dół na drewnianej podkładce.
Przez 10 minut wyparzam w garnku słoiki, pokrywki, szczypce i drewnianą łyżkę. Garnek musi być wystarczająco duży, żeby woda z kilkucentymetrowym zapasem zakryła wszystkie te akcesoria. Do gorących słoików nakładam jeszcze gorące przetwory (ostrożnie, wygotowaną łyżką i szczypcami). Zakręcone słoiki umieszczam z powrotem w garnku, tym razem na złożonej szmatce, żeby się nie potłukły, uzupełniam wodę, aby przykrywała słoiki, doprowadziam do wrzenia i pozwalam im 10 minut się gotować. Stygną odwrócone wieczkiem w dół na drewnianej podkładce.
Katarzyna
Ja jednak wolę stać i mieszać. To dobry pretekst do spotkania dla trzech pokoleń kobiet w naszej rodzinie.
OdpowiedzUsuńKorposzczur zazdrosci
OdpowiedzUsuń